Chcieć pokusić się o znalezienie przymiotnika w języku obcym, który trafnie oddałby charakter procesu dojrzewania, a właściwie końcowego jego etapu, można by sięgnąć po "kinda shitty". Do pewnego etapu tupie się, wrzeszczy, nie wie dlaczego, ale wie, że wolno, że emocje muszą wyjść na wierzch, że można. Później, kiedy powoli zaczyna się walka z tym, co wypada, a z tym, co wypływa, wrzeszczy i tupie jeszcze bardziej w nadziei, że świadomość tego, co nieuchronnie się zbliża przestraszy się krzyków i machania rękami i nie będzie prześladować. I jest ten etap uspokojenia, w którym spogląda się wstecz i wie, że tak bardzo podejmowane wcześniej działania pozbawione były sensu. I tak bardzo i dziś będą bez sensu. To wszystko, co wydawało się najważniejsze na świecie, że warto walczyć, okazuje się dla wszechświata nie mieć większego znaczenia. I rozumie się to. I kręci głową na to, że wcześniej można było to wiedzieć.